Święta polskich sportowców. Czym były komersy?
Klubowe wigilie były pewnego rodzaju rozwinięciem spotkań zwanych komersami. Stanisław Mielech, twórca Legii, wybitna postać polskiego sportu i polski komisarz ceł w Wolnym Mieście Gdańsku, tak je opisywał w książce „Gole, faule i ofsajdy”: „Komers był to uroczysty bankiet organizowany przez klub po zawodach, zwłaszcza wygranych, w których brali udział członkowie zarządu, zaproszeni goście, obie drużyny oraz sędzia meczu. (…) Na komersach alkoholu się nie piło, a właściwie piło się go tylko pod postacią piwa, a w wyjątkowych przypadkach także wina”.
Istotą komersów było jedzenie i śpiewy. Piłkarz dbający o formę i przestrzegający diety mógł się bowiem najeść do syta dopiero po zawodach. Mógł też liczyć, że zrobi to w towarzystwie przyjaciół i miłej atmosferze, kiedy już opadły emocje. Nie śpiewano szlagierów, tylko piosenki sportowe, klubowe, żołnierskie, harcerskie, patriotyczne, bo ich rytm najbardziej pasował do okoliczności i zwykle nie wymagał wysokich umiejętności wokalnych.
Mimo swojego uroku starych czasów, w których nie patrzono na zegarek, komersy miały jedną podstawową wadę: nie brały w nich udziału kobiety. Ale przecież i one uczestniczyły w życiu sportowym.
Wspomnienie na ten temat przytacza Jerzy Bułanow, Rosjanin, który wraz z rodziną uciekł z Moskwy przed rewolucją październikową i stał się legendą warszawskiej Polonii i kapitanem reprezentacji Polski: „Trzeba przyznać, że życie towarzyskie w Polonii stało na odpowiednim poziomie. Być może, że było to zasługą piłkarzy, których poziom intelektualny był bardzo wysoki. Ponieważ frekwencja na wieczorkach była coraz większa, przeniesiono »five« w Aleję Szucha, do lokalu pani Trąmpczyńskiej. I to jest chyba najpiękniejszy okres w życiu klubowym Polonii”.
Prof. Robert Gawkowski, którego staraniem wspomnienia Bułanowa ukazały się w formie książkowej („11 Czarnych Koszul”, 2011), przypomina, że klubowe życie towarzyskie kwitło przed wojną nie tylko w Polonii. Większość stołecznych klubów sportowych posiadała sekcję kulturalno-oświatową, zajmującą się organizowaniem podwieczorków „przy patefonie”.
Zajmowały się tym głównie panie – zawodniczki, żony lub partnerki sportowców. Istniały też towarzystwa śpiewacze, uświetniające występami klubowe uroczystości: jubileusze, zakończenia sezonów. Także wspólnie spędzane wigilie, czy wielkanocne „jajeczka”, w klubowym, ale przecież rodzinnym gronie. Niektóre kluby miały nawet swoje orkiestry. Tak było nie tylko w stolicy, ale i w wielu innych polskich miastach.
Dylemat komunistów: Co zrobić z Bożym Narodzeniem?
Po wojnie wszystko się zmieniło. Nie tylko dlatego, że niektóre kluby się nie odrodziły, inne ledwie wiązały koniec z końcem, a właściciele lokali, w których spotykali się sportowcy i kibice, zginęli lub zostali pozbawieni majątku. Także dlatego, że komuniści, którzy zaczęli rządzić również w sporcie, długo nie mogli się zdecydować, co z Bożym Narodzeniem zrobić. Traktować je jako święto religijne czy apolityczną tradycję narodu, którego zdecydowana większość chce świętować narodziny Pana Jezusa. Oznaką tych wahań był stosunek do kolęd, których przez lata 50. i część 60. nie puszczano w Polskim Radiu nawet w Wigilię. To był zresztą rodzaj testu dla władzy. Kiedy w którymś roku mogliśmy wreszcie w radiu posłuchać „Dzisiaj w Betlejem”, wiedzieliśmy że władza słabnie i nie chce zadzierać z katolikami, czyli całym narodem.
Edmund Zientara, pierwszy warszawiak, który na poziomie ligowym grał w Polonii, Gwardii i Legii, potem wybitny trener, tak opowiadał o zwyczajach świątecznych w tych klubach w latach 50.: „Wigilie organizowano tylko w Polonii. W milicyjnej Gwardii nie było takiego zwyczaju. Religia i milicja – to się ze sobą kłóciło. Wojsko nie wiedziało, jak te święta traktować, bo to jednak Pan Jezus się rodził, a w wojsku oficjalnie obowiązywał ateizm. Zresztą i tak większość moich kolegów z Legii na święta rozjeżdżała się do domów, zwykle na Śląsk, bo tam zostawili rodziny. Czyli nawet gdyby Legia chciała zorganizować jakieś spotkanie integracyjne, co czasami się zdarzało, to w okresie świątecznym nie miałaby dla kogo. My, nieliczni warszawiacy – Kazio Górski, Jurek Woźniak, Heniek Grzybowski – dzieliliśmy się więc opłatkiem z chłopakami z Polonii, bo prawie wszyscy mieszkali w Warszawie”.
Uwagi Edmunda Zientary dotyczą mniej więcej pierwszych dwudziestu lat po wojnie. Z czasem nawet Gwardia dostosowała się do sytuacji, choć stosunek milicyjnych działaczy do Wigilii najlepiej oddaje film „Rozmowy kontrolowane”. Kiedy cała Polska dzieli się opłatkiem i śpiewa kolędy, u nich je się golonkę i śpiewa „Podmoskownyje wieczera”. Był przecież taki czas, kiedy Świętego Mikołaja zastępowano radzieckim Dziadkiem Mrozem. W końcu kluby oraz związki sportowe zaczęły organizować „wigilie” i „jajeczka” dla wąskiego grona pracowników, działaczy, dziennikarzy. Zawsze w ciągu dnia i w swoich obiektach. Nawet z opłatkiem i stojącą w rogu sali choinką, jednak bez śpiewania kolęd. Nie podawano też alkoholu.
Po 1989 roku chętnych na klubowe wigilie jest coraz mniej
Po roku 1989 i upadku PRL te uroczystości odbywały się z udziałem kapelanów klubowych. Przez kilka lat organizatorem było nawet Ministerstwo Sportu, a wtedy miejscem spotkań stawała się hala Torwaru. Opłatkiem można się było podzielić z prymasem Józefem Glempem, który w młodości trenował… rzut młotem.
Te „wigilie” rzadko odbywały się przed świętami Bożego Narodzenia. Raczej po, a jeszcze częściej po Nowym Roku. Polski Komitet Olimpijski organizował spotkania „rodziny olimpijskiej” w pierwszych dniach stycznia. Nie miały jednak one już nic wspólnego z tradycją świąteczną. Były raczej okazją do podsumowań i przedstawiania planów.
Tylko jeden klub w stolicy stara się być wierny tradycji. Jest nim Polonia. Nawet kiedy z powodów ekonomicznych lub politycznych ledwo trzymała się przy życiu, zapraszała na wigilie i wielkanocne jajeczka gości, którzy przez cały rok przychodzili na mecze i rozgrywki. Te spotkania odbywały się w hali sportowej przy Konwiktorskiej lub w stojących obok barakach. Było biedniej, ale zawsze rodzinnie. Dbali o to rozmaici dobroczyńcy klubu, drobni przedsiębiorcy, właściciele straganów na Bazarze Różyckiego, na co dzień wspierający finansowo zawodników. Ale bazar już nie ten, a stare pokolenia kibiców przeniosły się na Bródno czy cmentarz Wolski.
Dziś gra się niemal do Wigilii, rola kapelanów klubowych została zmarginalizowana, a zawodnicy klubów ligowych nie wracają już do domów na Śląsk (jak w przypadku CWKS) czy innych miast, a do swoich krajów ojczystych na całym świecie. Skoro na co dzień zawodnicy mówią innymi językami, to nikt nie ma czasu na takie drobiazgi, jak wspólne dzielenie się opłatkiem…
Wykorzystano fragmenty książki „Warszawa idzie na mecz”, tom 1, wydawnictwo Skarpa Warszawska, 2022