Skala rozbieżności – gdy miasto dzieli się przy szkolnym stole
Przegląd warszawskich stołówek ujawnia obraz, który trudno wytłumaczyć prostymi argumentami ekonomicznymi. W szkole podstawowej na Ursynowie koszt pełnego obiadu wynosi 8 złotych. W innej, zaledwie kilka kilometrów dalej – na Mokotowie – rodzice płacą 17 złotych. Jeszcze drożej jest w jednym z mokotowskich liceów, gdzie cena sięga 25 złotych za dzień. W efekcie, gdy jedna rodzina płaci miesięcznie około 160 zł, inna wydaje ponad 400 zł.
Nie są to różnice symboliczne. Przy dwojgu dzieci uczęszczających do szkoły podstawowej, miesięczny koszt stołówki na Mokotowie może wynieść 600–700 złotych. Dla przeważającej części warszawskich rodzin to kwota odczuwalna, szczególnie w obliczu rosnących kosztów życia. Coraz częściej pojawiają się więc decyzje o rezygnacji z obiadów szkolnych i przygotowywaniu posiłków w domu – co jednak nie jest rozwiązaniem dla wszystkich.
– „U mnie obiad kosztuje dziewiętnaście złotych. Już bardziej opłaca się codziennie przynosić coś z domu” – napisała jedna z warszawskich matek w internetowej dyskusji. Jej głos to echo tysięcy rodziców, którzy czują, że system nie działa sprawiedliwie.
Dlaczego w jednej dzielnicy taniej, w drugiej drożej?
Przyczyn jest wiele, a żadna nie wyjaśnia wszystkiego. W niektórych szkołach stołówki prowadzą własne kuchnie, w innych posiłki dostarczają zewnętrzni wykonawcy – firmy cateringowe, które doliczają swoją marżę. Różne są także warunki lokalowe, liczba uczniów korzystających z obiadów, a więc i opłacalność prowadzenia kuchni. Szkoła, która gotuje na miejscu dla kilkuset dzieci, może pozwolić sobie na niższą stawkę, bo rozkłada koszty stałe na większą grupę. Tam, gdzie obiad zamawia kilkadziesiąt dzieci, cena jednostkowa automatycznie rośnie.
Różnice mogą też wynikać z decyzji administracyjnych. Część dzielnic dopłaca do stołówek, inne przerzucają pełne koszty na rodziców. Ursynów czy Wilanów mają od lat wypracowane systemy współpracy z lokalnymi dostawcami i wsparcia szkół w utrzymaniu kuchni. Mokotów – mimo dużego budżetu – często zleca żywienie prywatnym firmom, które same ustalają stawki w ramach przetargów. W praktyce oznacza to, że to rynek, a nie polityka społeczna, decyduje o tym, ile dziecko zapłaci za obiad.
W swojej interpelacji radna Dominika Jankowska zwraca uwagę, że to właśnie taki brak systemowego podejścia prowadzi do nierówności między uczniami z różnych części stolicy. „Tak duża dysproporcja budzi uzasadnione poczucie nierównego traktowania uczniów i ich rodzin, szczególnie w kontekście rosnących kosztów utrzymania” – napisała. Jej apel dotyczył nie tylko wyjaśnienia przyczyn, ale też opracowania rozwiązań: dopłat, programów wsparcia i mechanizmów wyrównawczych.
Społeczne konsekwencje różnic w cenach
Wysokie ceny stołówek nie są tylko problemem rachunków – to kwestia równości szans. Dzieci, które nie korzystają z obiadów, często nie jedzą ciepłego posiłku w ciągu dnia. To przekłada się na koncentrację, energię i zdrowie. Nauczyciele nieoficjalnie przyznają, że różnice w poziomie aktywności między dziećmi, które jedzą w szkole, a tymi, które nie jedzą nic, są widoczne gołym okiem.
Zjawisko to ma także wymiar psychologiczny. W wielu szkołach uczniowie spożywają posiłki wspólnie, w tym samym czasie. Dziecko, które zostaje w ławce, bo rodzic nie wykupił dla niego obiadu, mimowolnie doświadcza wykluczenia. Z pozoru drobna różnica w opłatach może więc pogłębiać podziały społeczne już na etapie szkoły podstawowej.
Co dalej z obiadową nierównością?
Na razie dzielnice działają niezależnie, a decyzje podejmowane są punktowo. Interpelacja z Mokotowa to pierwszy oficjalny sygnał, że problem powinien zostać rozwiązany systemowo. W grę wchodzi kilka rozwiązań: dopłaty z budżetu dzielnicy, centralne ustalenie maksymalnej stawki za obiad w warszawskich szkołach lub stworzenie miejskiego programu wsparcia stołówek, który obejmowałby audyt kosztów i wyrównanie cen między dzielnicami.