Wieża ciśnień w stołecznych Filtrach jest tyleż ich symbolem co znakiem niedostępności tej instytucji dla zwyłych warszawiaków. Historia ze stycznia 1980 roku wpisuje się w ten obraz doskonale.
To, co poniżej przeczytacie Czytelnicy wydarzyło się 46 lat temu. I jak ktoś zacznie szukać w „internetach”, to właściwie tej historii nie pozna, bo jej nie ma nigdzie. Co, więcej sztuczna inteligencja zaczęła mnie przekonywać, że tej historii nigdy nie było, skoro ona (AI) jej nie może odszukać.
Do AI wrócę jeszcze na końcu. No, i ułatwimy jej życie, bo teraz już będzie mogła ją znaleźć. Bo ta historia była wówczas opisana, tyle, że o to, aby nie zaistniała w świadomości Warszawiaków zadbała ówczesna cenzura. Główny Urząd Kontroli Publikacji i Widowisk, czyli właśnie cenzura postarała się o to, by szczęśliwych mieszkańców PRL nie straszyć i nie powodować u nich niebezpiecznymi zdarzeniami nadmiernych emocji.
Reklama
Reklama
Emocje zaś same się rozlewały, a na to już cenzura wpływu nie miała. Zwłaszcza, że awaria wydarzyła się w przeddzień kolejnego posiedzenia VII kadencji Sejmu PRL, które miało mieć miejsce 23 stycznia 1980 roku i na którym przyjąć miano sprawozdanie z wykonania Narodowego Planu Społeczno-Gospodarczego za rok 1979. Posiedzenie Sejmu się odbyło i było jednym z ostatnich, bo w marcu 1980 roku były wybory do Sejmu. Niezorientowanym przypomnieć należy, że wybierano jedynie tych, którzy byli wystawiani przez Front Jedności Narodu.
Zawór
zostaje w ręce
„Niebezpieczeństwo rozwiało się z kroplami padającej mżawki” – tak zatytułowałem ten tekścik, który ukazał się jedynie w jednym wydaniu gazety. W nadtytule było: „awaria w chlorowni warszawskich filtrów”.
Brygadzista Tadeusz Wierzbicki i aparatowy uzdatniania wody Grzegorz Karaszewski w poniedziałek około godz. 18-ej rozpoczęli przełączanie ciągu chloru w budynku koagulacji w warszawskich Filtrach. Włączenie wentylacji, maski przeciwgazowe na twarzach. Normalne codzienne czynności.
Reklama
Reklama
Reklama
Nagle Koraszewskiemu jeden z trzech zaworów drugiej beczki zostaje w ręku. W powietrze ulatnia się silny strumień chloru. Błyskawiczna ucieczka z budynku, w którym mieszczą się beczki z chlorem. Próby zatrzymania ulatniającej się chmury. Bezskuteczne. Systematycznie, powoli chlor wycieka z beczki. Pierwszy i trzeci zawór trzymają.
Przełączanie ciągu chloru w budynku koagulacji w warszawskich Filtrach. Włączenie wentylacji, maski przeciwgazowe na twarzach. Normalne codzienne czynności.
Foto: NAC
Kilka minut później wiatr przenosi zapach chloru w rejon Dalekiej i placu Zawiszy. Na miejscu awarii pojawiają się strażackie wozy ratownictwa chemicznego. W specjalnych gazoszczelnych kombinezonach „Dreger” do pomieszczenia z beczkami wchodzi jeden ze strażaków i Grzegorz Karaszewski. Wspólnie zakręcają pozostałe zawory. Pierwszy etap akcji zakończony. Na miejscu jest pierwszy zespół wypadkowy Pogotowia Ratunkowego oraz główny dyspozytor II zmiany w Filtrach Wanda Krauze.
Koraszewskiemu strażacy zdejmują kombinezon i aparat tlenowy. Chwilę później jedzie do szpitala na badania kontrolne.
Ostrzeżenie
dla mieszkańców
Straż Pożarna wspólnie z milicją ogłaszają ostrzeżenie zagrożenia chlorem dla mieszkańców trójkąta Daleka, Grójecka, Plac Zawiszy. Wspólnie z dozorcami chodzą po mieszkaniach wieżowców wzdłuż Spiskiej i nowych Alej Jerozolimskich sprawdzając, czy nikt nie uległ zatruciu. Czerwone wozy z niebieskimi światłami mierzą stężenie chloru w powietrzu aż do lotniska na Bemowie. Taki był bowiem kierunek wiatru o sile dwóch metrów na sekundę.
Na miejscu awarii strażacy strumieniami wody neutralizują zielonkawą chmurę chloru wznoszącą się nad budynkiem koagulacji. Przytłaczają ją do ziemi. Trawa wokoło jest żółta.
Rozmawiam ze starszym mistrzem grupy remontowej Ryszardem Wróblewskim.
– Chlor ciekły w beczkach ma ciśnienie około 8 atmosfer. W każdej jest go około 400 kilogramów. Są dwa ciągi po pięć beczek włączane wymiennie. Specjalnymi odparownikami o temperaturze ok. 90 stopni wprowadza się chlor w stan lotny i następnie wtłacza go do zbiorników z wodą. Awaria nastąpiła w zaworze jednej z nowych beczek. Zagrożenie pomogła opanować aura, słaby wiatr i mżawka wiążąca chlor oraz osadzająca go na ziemi.
Zagrożenie pomogła opanować aura, słaby wiatr i mżawka wiążąca chlor oraz osadzająca go na ziemi.
Foto: NAC
Jak nas poinformowano na terenie wodociągów działają urządzenia wielokrotnego zabezpieczenia uniemożliwiające się wydostanie na zewnątrz większych ilości chloru.
Z płk. Edwardem Gierskim, zastępcą komendanta straży pożarnej w Warszawie (ten sam, który kierował opisywaną przeze mnie akcją gaszenia płonącego Centralnego Domu Dziecka we wrześniu 1975 roku), objeżdżamy najbardziej zagrożone rejony. W powietrzu czuć jeszcze zapach chloru – tak, jak na krytym basenie tuż po wpuszczeniu świeżej wody. Około godz. 22 wciąż trwa jeszcze spłukiwanie chloru.
Reklama
Reklama
– Awaria nie spowodowała zmniejszenia dopływu wody dla miasta – powiedziała nam pani inż. Wandy Krauze.
Opuszczam teren Filtrów. Po prawej stronie od dawna przygotowane wykopy pod budynek nowej, lepiej zabezpieczonej chlorowni.
Jak poinformował nas lekarz dyżurny Warszawy awaria nie spowodowała zagrożenia życia. Stężenie chloru było niższe od dopuszczalnego w przemyśle.
Przerwany
wypoczynek Ryszarda Wróblewskiego
Tyle mojego tekstu informacyjnego w „Expressiaku”. Tekstu, który się miał ukazać 23 stycznia 1980 roku.
Przygotowałem wówczas optymistycznie jeszcze tekst dla „Kulis”, czyli rzec można expressowego tygodnika.
Reklama
Reklama
Poniedziałek zaczął się dla Ryszarda Wróblewskiego trochę nietypowo. Przesiedział kilka godzin na szkoleniu behapowskim. Oglądał film o chlorze i skutkach nieostrożnego się z nim obchodzenia. Zobaczył Wróblewski, że choć nikt tego jeszcze nie wypróbował to 500-kilogramową beczką chloru można wytruć ludzi mieszkających w promieniu 5 kilometrów.
Po pracy starszy mistrz grupy remontowo-konserwacyjnej II Zmiany Warszawskich filtrów, Ryszard Wróblewski, pojechał do domu. Miał wielką ochotę odpocząć. Ale ciągle przeszkadzały mu jakieś telefony. Jak na złość przypomniało sobie o nim kilku znajomych po kolei.
– Właściwie, to prawie już byłem zdecydowany wyłączyć telefon, żeby trochę odpocząć – ale to już powie Wróblewski trochę później.
Dzwonek zabrzęczał około godz. 18.40. Z drugiej strony meldował brygadzista II zmiany Tadeusz Wierzbicki:
Reklama
Reklama
– Przed chwilą w chlorowni nastąpił przeciek. Zawiadomiliśmy straż pożarną i dyspozytora.
Po kilku minutach samochód Wróblewskiego jechał pełnym gazem po Kasprzaka. Przez otwarte okienko wiatr wciskał mu do środka wozu gryzący smród chloru. Każdy metr bliżej Placu Zawiszy i warszawskich Filtrów powodował konieczność zamknięcia okienka.
Skąd
ten smród?
W Alejach Jerozolimskich przy przystanku koło „Expressu” stało kilkanaście osób. Najpierw jedni zaczęli spoglądać podejrzliwie na drugich. Po chwili jednak już zaczęli się wszyscy zastanawiać nad pochodzeniem piekielnego smrodu.
W gabinecie Dyżurnego Prezydenta Miasta zadzwonił telefon. Pytanie brzmiało:
– Skąd ten smród nad centrum?
Reklama
Reklama
Tereny placu Zawiszy i okolicznych ulic były najbardzoej zagrożone ze względu na cyrkulację powietrza. Zdjęcie pochodzi z tego okresu co opisane wydarzenia, ale jest tylko ilustracją dla ukazania ówczesnej topografii tego rejonu miasta.
Foto: NAC
Po kilku minutach poszukiwań odpowiedzi dyżurny już wiedział – pękł zawór od beczki z chlorem w Filtrach.
Przy wjeździe na teren Filtrów dwóch zdezorientowanych strażników, nawet nie usiłowało mnie zatrzymać.
– Pójdź pan w prawo, potem w lewo, a później sam pan zobaczy.
Z wyciem syreny wtaczał się ciężki strażacki wóz ratownictwa chemicznego. Po chwili drugi. Nad budynkiem chlorowni unosiła się oliwkowa mgła. Odległe domy wyglądały jak oświetlone przez filtr w aparacie.
Ratunek
w kombinezonie
Strażacy błyskawicznie podłączali do hydrantów węże. Dwóch z nich ochronnych zachodnioniemieckich kombinezonach „Dreger”, weszło do wnętrza chlorowni, skąd wciąż wydostawał się chlor.
Wróblewskiemu meldował Wierzbicki:
– Parę minut po 18-ej razem z aparatowym uzdatniania wody. Grzegorzem Koraszewskim włączyliśmy wentylatory, założyliśmy maski i zaczęliśmy przełączać jeden ciąg na drugi. Nagle zobaczyłem strumień chloru wyskakujący spod ręki Koraszewskiego. Wyskoczyliśmy jak oparzeni.
Bez specjalistycznych kombinezonów żadna akcja związana z chemicznym skażeniem nie byłąby możliwa. Na zdjęciu tokijscy strażacy podczas akcji, gdy do metra japońskiej stolicy wpuszczono gaz
Foto: Tokyo Fire Department
Zza oliwkowej mgły wyłaniają się dwie czarne postacie w „Dregerach”. Spod masek krzyczą, że już zakręcone. Pomagają kolegom wyjść i wyplatać się z gumowego opakowania. Z pleców ściągają ciężkie butle i aparaty tlenowe. Jednym z zakręcających był aparatowy Grzegorz Koraszewski.
– Zakręciliśmy pierwszy i trzeci zawór przy drugiej beczce. Ten zawór, który mi został w ręku w momencie awarii jest do niczego, nie trzyma. To był zupełnie nowy zawór na nowej pełnej beczce – dodał.
Dr Krystyna Kowalska z pierwszego zespołu wypadkowego bada Koraszewskiego. Nie stwierdza zatrucia chlorem, ale zdecydowano wysłać go do szpitala na badania i obserwacje. Sanitariusze komentują, że czegoś takiego jak żyją nie widzieli. I dodają, że woleliby nie mieć w tych Filtrach więcej roboty.
– Jak ten cholerny chlor rzygnął, to w pierwszej chwili chcieliśmy lecieć go zakręcać. Ale nie było w czym. W samych maskach, to by była pewna śmierć. W schowkach były te stare ochronne OC-1, ale baliśmy się ich użyć, bo parę tygodni wcześniej żaden kombinezon nie być sprawny. Mogliśmy przystąpić do zakręcania, jak przyjechali strażacy, którzy mieli kombinezony „Dregera”.
W tym czasie rozpoczęto informowania mieszkańców. Zwłaszcza wyższych pięter, bo tak szła chmura z chlorem. Ludzie wychodzili przed domy, chcąc się dowiedzieć o przyczynę smrodu. Jednak w pierwszym momencie nikt niczego nie wiedział. Jeszcze większe zamieszanie zrobiło ściągnięte ZOMO (zmotoryzowane odwody milicji obywatelskiej), którzy mieli przystąpić do ewakuacji mieszkańców. Na szczęście rozkaz odwołano.
Tu
się chyba chlor rozpłynął
W Filtrach wiele godzin trwała operacja przytłaczania zielonkawej chmury do ziemi. Strażacy biją w nią i ponad nią wodą, przytłaczają do ziemi. W powietrzu cały czas wisi lekka mgła. Pada mżawka. Akcja czyszczenia budynków i powietrz trwa wiele godzin. Trawa w okolicy jest żółta.
Wozy strażackie powoli jadą w stronę placu Zawiszy. Zgrupowanie budzi zainteresowanie przechodniów i gapiów. Ale nikt nie łączy smrodu z wozami strażackimi. Komendant ochockiej milicji ponownie ściąga ZOMO i każe przeczesać budynki i sprawdzić, czy nikt nie zatruł się chlorem.
Strażackie wozy przemieszczają się najpierw w nowe Aleje Jerozolimskie w rejon Spiskiej i Niemcewicza. Jeden z wozów jedzie obserwując chmurę aż na lotnisko Bemowo. Przez radio meldują o niskim stężeniu chloru. Z Bemowa meldują: – Tu się chyba chlor rozpłynął, mżawka przytłoczyła go do ziemi i zlikwidowała.
W wozie komendanta Gierskiego słucham komunikatów z różnych stron miasta. Tłum ciekawskich stoi na około, bo tu rzeczywiście można się czegoś z radia dowiedzieć.
– W powietrze mogło się wydostać kilkadziesiąt kilogramów chloru. Wprawdzie beczka była pełna, ale dwa zawory trzymała, rozleciał się jeden – tłumaczy mistrz Wróblewski. – Dziś jest deszcz i mokro, nie ma silnego wiatru. Sama więc aura pomogła zażegnać niebezpieczeństwo. Gorzej gdyby była ciepła noc, ludzie spaliby przy otwartych oknach…
Jedynie 20 kilogramów
Budynek chlorowni nazywano wówczas „Degremont”, bo miał swoje lata, a pomagali go budować Francuzi. Wiadomo było, że konieczny był już nowy, pod który wykopy były przygotowane.
– Tylko kto weźmie w Warszawie wykonawcę na roboty budowlane komunalne? Zresztą tu w Filtrach teren jest uzbrojony tak, że wszystkie wykopki trzeba robić ręcznie. A na to już nie ma całkiem chętnych. I tak czekamy na lepsze czasy dla warszawskich Filtrów – opowiadali pracownicy w styczniu 1980 roku.
W nocy podsumowywano ten dzień. Ówczesny dyspozytor twierdził, że awaria nie spowodowała zmniejszenia wody w mieście, że nawet ciśnienie nie spadło. Choć tej opinii nie potwierdzały miny strażaków, którym nie bardzo chciała lecieć woda z hydrantów.
Następnego dnia chciałem poznać efekty prac i ustalenia powołanej komisji. Spychano mnie od Annasza do Kajfasza, aż wreszcie udało mi się dowiedzieć, że:
– Są lepsze i gorsze systemy zabezpieczające. Nasz najlepszy nie był. Ale był, skoro w powietrze poszło jedynie 20 kilogramów chloru, a nie więcej… – powiedział jeden z członków kadry, dyr. Grunwald.
Ta awaria była pierwszą tego typu. Nie spowodowała dramatycznych konsekwencji, bo aura sprzyjała mieszkańcom okolicznych osiedli.
W nowoczesnym biurowcu powstałym na miejscu budynku Głównego Urżędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk stoi zabytkowy portyk, który ma przypominać o istnieniu cenzury. Historia o awarii w warszawskich Filtrach pokazuje, że siła oddziaływania tej niestniejącej już dawno instytucji wciąż ma wpływ na nasze widzenie minionych wydarzeń.
Foto: Adrian Grycuk
Czego
nie wie AI?
Z tego, co udało się ustalić, na początku tego wieku również była awaria w chlorowni, ale po prawej stronie Wisły. Spytałem sztuczną inteligencję o te awarię, ale odpowiedź mi nie wystarczała:
„W oficjalnych kronikach i powszechnie dostępnych archiwach MPWiK nie odnotowano spektakularnej awarii chlorowni na warszawskich Filtrach w 1980 roku, która wiązałaby się z bezpośrednim zagrożeniem dla zdrowia mieszkańców.
Istnieje jednak kilka powodów, dla których rok 1980 i pojęcie „awarii” mogą pojawiać się w pamięci zbiorowej lub Twoim pytaniu:
Plotka o skażeniu (lipiec 1980): W lipcu 1980 r., w czasie fali strajków w Polsce (tzw. Lubelski Lipiec), w Warszawie krążyły masowe plotki o rzekomym zatruciu wody w Filtrach. Mówiono o celowym działaniu lub poważnej awarii, co wywołało panikę i masowe wykupywanie wody mineralnej. Władze PRL oficjalnie dementowały te pogłoski w prasie, twierdząc, że to wroga propaganda mająca zdestabilizować sytuację w mieście.
Problemy z wydajnością: Rok 1980 był okresem ogromnych niedoborów inwestycyjnych. System wodociągowy Warszawy był przeciążony, co prowadziło do częstych przerw w dostawie wody i spadków ciśnienia, co mieszkańcy często interpretowali jako „awarie na Filtrach”.
Wybuch gazu w Rotundzie (1979) i Erupcja w Karlinie (1980): W tamtym czasie doszło do kilku głośnych katastrof technicznych w Polsce (wybuch w Rotundzie PKO w lutym 1979 r. czy erupcja ropy w Karlinie w grudniu 1980 r.), które mogły nałożyć się na wspomnienia o innych obiektach infrastruktury krytycznej w stolicy.
Jeśli Twoje pytanie dotyczy konkretnego, mniej znanego incydentu technicznego (np. wycieku wewnętrznego, który nie przedostał się do mediów), jedynym źródłem mogą być archiwalne numery zakładowej gazety MPWiK lub kontakt z Muzeum Wodociągów i Kanalizacji.
Ostatni akapit mnie pocieszył, ale wystarczyło pogrzebać we własnym archiwum, żeby znaleźć, czego się szukało.