Wystarczy posłać pługi i solarki - pomyśli i dziś wielu, ale sprzęt w latach 70. cierpiał na kilka zasadniczych wad - był słabo konserwowany a zatem często odmawiał posłuszeństwo i przede wszystkim było go za mało.
Meteorolodzy zapowiadają mróz i śnieg już w końcu listopada. Było wiele lat takich, w których po ciepły listopadzie śnieg i mróz łapały na przełomie miesięcy i początek grudnia był śnieżny. Ale jak wiadomo: „Barbara po lodzie, święta po wodzie”. Dziś na szczęście komunikaty meteorologiczne są dostępne również w telefonach. Ale nie tak znowu wiele lat temu było inaczej.
Wówczas zaczęło się od deszczu, rzec można zwykłego grudniowego deszczu. Bo po ciepłym listopadzie, po stosunkowo ciepłym grudniu, to po świętach zaczął padać. Był koniec grudnia roku 1978. Było zimno i mokro, ale nikt nie przypuszczał, że czeka nas coś takiego chwilę później.
Reklama
Reklama
No, może spodziewali się meteorolodzy, ale kto by ich słuchał, skoro dzięki rządom Edwarda Gierka od lat zimy były ciepłe i łagodne. No, więc i tym razem nie zakładano, że wydarzy się rzeczywiście coś poważniejszego. Ale deszcz padał i padał, a zaczynało być zimniej i chłodniej.
Myliłby się ten z czytelników, który założyłby, że miasto odśnieżyły służby. Skala opadu była tak ogromna, że do pracy potrzebne były każde ręce
Foto: NAC
Na ulice nie bardzo było
czego wysyłać
Trwoga przyszła, kiedy w ostatnie grudniowe dni ten deszcz zaczął zamarzać, a na ulicach pojawiać się zaczęła po prostu szklanka, czyli lód na asfalcie. Sprawił, że po warszawskich (i nie tylko rzecz jasna) ulicach jazda stawała się skomplikowana, a w momencie, kiedy autobusy – Jelcze i Ikarusy – zablokowały podjazdy – na Belwederskiej, przed Dworcem Gdańskim, na Dolnej i w wielu innych miejscach, sytuacja zaczęła się robić groźna. Te bowiem długachne pojazdy nie mogły się poruszać, ani w te, ani we w te, bo po prostu zablokowały siebie, ruch i inne samochody.
Teoretycznie rzec można – wystarczyło posłać pługi i solarki, tyle, że na przeszkodzie stanęły raz blokujące ulice autobusy i samochody, dwa – fakt, że większość solarek i pługów po latach ciepłych zim stała zdemontowana i zdezelowana. Czyli de facto nie bardzo było czego na ulice wysyłać.
A mróz zwiększał się z minuty na minutę. Deszcze zamienił się w śnieg i po prostu padał. Początkowo wyglądało to bajecznie.
Pada, pada śnieg … - nie zacytuje tu znanej, acz mało cenzuralnej piosenki o bałwankach. Ale rzeczywiście padał i padał, a w Sylwestra padał już coraz mocniej i bardziej zdecydowanie. Co sprawiło, iż w Warszawie pojawiły się wielkie śnieżne zaspy, a śniegu przybywało z minuty na minutę.
A śnieg padał i padał
Dzieci miały wolne, choć wówczas między świętami a Nowym Rokiem odbywały się lekcje w szkołach. Więc tym bardziej zaczynało być radośnie i wesoło. Choć gorzej było z rodzicami, którzy nawet jeśli do pracy dotarli, to mieli kłopot z powrotem, bo warszawska komunikacja przestawała funkcjonować.
Foto: NAC
Na sylwestrowe balangi szło się już piechotą miedzy śnieżnymi zaspami. Wieczór już był całkowicie śnieżny. Miasto było pełne śniegu. Ludzie wyciągali narty i posuwali po … miejscach, w których dawało się na nich jeździć, czyli tam gdzie śnieg zaczynał być trochę ubity.
Reklama
Reklama
A śnieg padał i padał. Do tego mróz był coraz większy i większy. No, i przyszła godzina prawdy… tzn. godzina zimy. Zimy rzec można właściwej. Silny mróz i ciągły opad śniegu zablokowały ulice. Pługi, te które udało się uruchomić, próbowały się przebijać przez miasto, ale ulice były zablokowane również samochodami, które najpierw gdzieś grzęzły w korkach spowodowanych stojącymi autobusami, później po prostu zamarzały, a akumulatory odmawiały posłuszeństwa. W efekcie jak to można oglądać na starych zdjęciach – Warszawa wyglądała jak mroźne ukraińskie pola zasypane śniegiem na obrazach Chełmońskiego.
Warszawiacy z poświęceniem waczyli o każdy autobus, bo też z powodu zasp przyjeżdżało ich niewiele i kursowały nieregularnie
Foto: mat. arch.
Najpierw było pięknie, później zaczęło być groźnie. W mieście w domach zaczynało być chłodno, chłodniej, coraz chłodniej. Kaloryfery zaczynały być coraz zimniejsze. To zaczęło niepokoić wszystkich. Bo widać było, że ciśnienie gazu, którym paląc w kuchenkach gazowych Warszawiacy zaczęli dogrzewać mieszkania, jest coraz słabsze.
Co się dzieje na
Siekierkach?
1 stycznia był to wprawdzie Nowy Rok i do tego był to poniedziałek po wolnej niedzieli, ale – jak to w redakcji pracowaliśmy w wolny dzień, żeby „Express Wieczorny” był w kioskach w po świętach. No, i w ten noworoczny dzień wymyśliliśmy, żeby sprawdzić, co się dzieje na Siekierkach, czyli w wielkiej warszawskiej elektrociepłowni (już była) i dlaczego kaloryfery w mieście są coraz chłodniejsze.
Wsiadłem w samochód redakcyjny i po wielu perturbacjach znalazłem się na Augustówce, czyli w elektrociepłowni. Legitymacja prasowa drzwi otwierała, do sekretariatu dyrektora dotarłem dość łatwo, przez sekretariat też się przebiłem.
Reklama
Reklama
Była 23.45, w środku w gabinecie trwała odprawa. Prowadził główny inżynier Konstanty Fiedorow. Rozdzielał zadania, właściwie stanowiska dowódcom przybyłych na pomoc elektrociepłowni żołnierzom z Nadwiślańskich Jednostek Wojskowych (podległych MSW) oraz milicjantom z ZOMO, czyli Zmotoryzowanych Odwodów Milicji Obywatelskiej - tych patrolujących miasto i rozbijających demonstracje.
Proszę najpierw wziąć
łopatę
- Czy można chwilę porozmawiać? – spytałem inż. Fiedorowa.
I tu rzec można, zaczęły się schody.
- W sprawie wywiadu? Proszę najpierw wziąć łopatę i popracować przy węglu – usłyszałem.
Tego nie przewidziałem, ale na szczęście ubrany byłem na wszelki wypadek ciepło.
Reklama
Reklama
I tu przytoczę mój tekst z „Expressu Wieczornego” z 2 stycznia 1979 roku:
- Jestem w jednym z najbardziej newralgicznych punktów elektrociepłowni. Nawęglarnia. Tutaj taśmociągami dociera węgiel z rozmrożonych wagonów. Spada piętro niżej – do „bunkrów”, gdzie jest rozdrabniany i mieszany. Później trafia do palenisk.
Wraz z żołnierzami szeregowcami Ryszardem Matejkiem i Tadeuszem Janowskim łopatami rozbijamy zmarznięte bryły węgla, by nie zablokowały zsypów. W pewnym momencie trzeba zatrzymać taśmociąg. Drągami, kilofami, i rękoma tłuczmy grudy, które zablokowały zsyp.
Co chwila przerwa. Taśmociąg jest pusty. Węgiel nim nie płynie. Mijają minuty. Czasami na taśmociągu pojawia się jakaś pojedyncza zamarznięta bryła. Każda witana jest radośnie. Mgr Waldemar Zieliński nadzorujący tej nocy nawęglarnię: - Nieregularnie podjeżdżają składy z węglem. Ten który jest, to zamarznięty skamieniały miał.
Mijają godziny jednostajnego przytrzymywania łopatami sypiącego się co jakiś czas węgla. Przejmujący ziąb nie pozwala otworzyć ust. W uszy wdziera się huk pracujących maszyn.
O 2 w nocy idziemy do siekierkowskiej stołówki. Tu brudni, umorusani, zmarznięci pracownicy i żołnierze dostają po kawałku gorącej kiełbasy i kubku herbaty. Dwadzieścia minut później jesteśmy znowu na swoim stanowisku. Czekamy na sypiący się co jakiś czas zmarznięty węgiel wraz z operatorami wózków zrzutowych panią Danutą Górecką i Zbigniewem Temblowskim.
Ze swego stanowiska schodzę o 6 rano. Żołnierze zostają godzinę dłużej, do kolejnej zmiany.
Znów przebijam się przez sekretariat.
- A pan to kto? – pyta mnie sekretarka, bo po przewalaniu zamarzniętego węgla jestem trochę usmolony.
Reklama
Reklama
Tym razem inż. K. Fiedorow przyjmuje mnie w swoim gabinecie. – Nie dojeżdżają pociągi, siedzę tu już 72 godziny z przerwą na cztery godziny snu. Około 8 rano opuszczam mury siekierkowskiej ciepłowni. Z 13 kotłów rozpalonych jest osiem.
- Niech pan napisze, że kto chce zakosztować ciężkiej, ale pożytecznej pracy, niech przyjdzie nam pomóc – dodaje jeden ze zmarzniętych pracowników. - Na zewnątrz hali prawie 20-stopniowy mróz. Przy kotłach temperatura 50 stopni Celsjusza. Pracujemy ponad siły.
Jazda śnieżnym wąwozem ku
upadkowi
Słabe ciśnienie i niska temperatura w warszawskiej sieci ciepłowniczej spowodowała, iż zaczęły zamarzać rury, w związku z czym praktycznie ciepło przestało płynąć do miasta. Ludzie ratowali się na różne sposoby – oklejano rozgotowanym papierem ramy okienne, okładano kocami, czym się dało.
Foto: NAC
Ta zima, oprócz tego, że przysłowiowo zaskoczyła nie tylko drogowców dała się we znaki wszystkim. Szczególnie silnym mrozem, wielkimi opadami śniegu i czasem, bo długo nie odpuszczała. W połowie lutego w czasie nowej fali mrozów i śnieżyc wybrałem się na „przejażdżkę” z transportem węgla do warszawskich Siekierek. Skład z zamarzniętymi węglarkami jechał bocznicą, która do dziś prowadzi do elektrociepłowni.
Jechałem z prowadzącym ciągnikiem diesla – podobne w kształcie kursują do dziś, ale na pewno o wiele nowocześniejsze. Na lokomotywie jest pomost z barierką. Tempo jazdy było bardzo powolne. Stałem na tym pomoście, a śnieg, hałdy śniegu, właściwie śnieżny wąwóz, którym jechaliśmy, było wyższe ode mnie i od lokomotywy na które stałem. To pozwala wyobrazić sobie ilość śniegu, która przykryła Polskę i zdecydowanie przyczyniła się do upadku Gierka. Ale to nastąpiło półtora roku później.