Historia Stanisława Andresa jest podobna do innych opowieści o żołnierzach i tułaczach z lat II wojny światowej.
„Szczęście i zarazem… nieszczęście porucznika Andresa polegało na tym, że z generałem Władysławem Andersem, dowódcą 2 Korpusu Polskiego, łączyło go nazwisko… prawie łączyło, bo występuje tu jednak mało zauważalna zamiana jednej litery. Być może właśnie ta „bliskość” spowodowała, że w armii Andersa miał nieco uprzywilejowaną pozycję. Zdjęcia robił komu i gdzie chciał, ale tylko dla siebie. Nie był zawodowym fotografem, lecz amatorem, który nie rozstawał się z aparatem. W sumie – jak twierdził – wykonał pół tysiąca fotografii, z czego ponad trzysta ocalało do dziś” – napisali w opisie wystawy jej kuratorzy.
Stanisław Andres – żołnierz, tułacz, ocalały
Stanisław Andres (rocznik 1909) został zmobilizowany w sierpniu 1939 roku. Walczył w wojnie obronnej Polski i trafił do sowieckiej niewoli. Cudem uniknął śmierci w Lesie Katyńskim, został zesłany do łagru. A potem zdarzył się drugi cud – amnestia i Polskie Siły Zbrojne, gdy Stalin porozumiał się z aliantami. Na mocy układu Sikorski-Majski powstało polskie wojsko w Związku Sowieckim. I to z nim Andres po raz kolejny wyruszył w nieznane. All inclusive…, bo na szlaku wojennym porucznika Andresa była i syberyjska katorga, i turnieje brydżowe na pustyni. Było ostre strzelanie z armaty, jak i wodne harce w Eufracie. Braterstwo broni i męska przyjaźń. Smutek rozłąki i strach o najbliższych. No i nuda, bardzo dużo dojmującej nudy. Takiej, która wcale nie kojarzy się z koszmarem wojny.
Zdjęcia porucznika Andresa nie są typowym reportażem wojennym. Wojny na tych kadrach prawie nie ma
Stanisław Andres bez większych ran przeszedł cały szlak andersowców: z ZSRS przez Iran, Irak, Indie, Palestynę i Egipt do Włoch, gdzie walczył, a symbolem tych zmagań była bitwa o Monte Cassino.