Atmosfera w Polsce była napięta, przez miasta przetaczały się demonstracje żądające poprawy zaopatrzenia, władza twierdziła, że nie ma żywności, ponieważ „Solidarność” strajkuje
Zima była już mroźna, śnieg leżał na ulicach, mimo że do kalendarzowej zimy było daleko. Był początek grudnia 1981 roku.
Zastanawialiśmy się nad tym, czy to, co wydarzyło w warszawskiej szkole pożarniczej, to przygrywka do rozgrywki ostatecznej, czy jedynie ćwiczenia rozwiązań siłowych, czy próba przestraszenia społeczeństwa. Wówczas trwały strajki na uczelniach – zaczęło się od żądania zmiany rektora w radomskiej szkole inżynierskiej, a protesty solidarnościowe odbywały się na większości uczelni w Polsce.
Reklama
Reklama
Atak milicji przeprowadzono tak, by oglądała go wielka grupa warszawiaków, którzy wspierali strajkujących studentów pożarnictwa i obserwowali budynki na Potockiej.
Foto: Jan Hausbrandt
Aby
„widownia” była jak największa
Warszawscy studenci strajkowali również, ale dla ówczesnych komunistycznych władz protest odbywający się w szkole oficerów pożarnictwa był czymś, co przelało miarkę. To właśnie tam milicja zaatakowała z ziemi i z powietrza ze śmigłowców. Pokaz siły był spektakularny i widowiskowy. Atak przeprowadzono tak, by oglądała go wielka grupa warszawiaków, którzy wspierali strajkujących studentów pożarnictwa i obserwowali budynki na Potockiej. Zaatakowano w dzień, by „widownia” była jak największa. Studentów wywieziono, nie bardzo było wiadomo, dokąd, wielu z nich ze szkoły relegowano, wcielono do wojska.
Warszawscy studenci strajkowali również, ale dla ówczesnych komunistycznych władz protest odbywający się w szkole oficerów pożarnictwa był czymś, co przelało miarkę. Na zdjęciu: kordon ZOMO otaczający budynek Wyższej Oficerskiej Szkoły Pożarniczej
Foto: Jan Hausbrandt
Pisał Komentator
Tak było w pierwszym tygodniu grudnia 1981 roku – atmosfera w Polsce była napięta, przez miasta przetaczały się demonstracje żądające poprawy zaopatrzenia, władza twierdziła, że nie ma żywności, ponieważ „Solidarność” strajkuje, że ludzie zamiast pracować demontują państwo. Do narodowego porozumienia było coraz dalej i nie widać było tego, co może pozytywnie wpłynąć na bieg wydarzeń. Z datą 11 grudnia 1981 roku ukazał się w półmilionowym nakładzie 37 numer „Tygodnika Solidarność”. Opisano w nim właśnie „Gaszenie pożaru”, czyli rozbicie szkoły pożarnictwa.
Reklama
Reklama
Reklama
W komentarzu otwierającym padło sakramentalne pytanie „Kto uniemożliwia porozumienie?”: „Korzystając z monopolu informacyjnego w telewizji, radio i większej części prasy rozpętano nagonkę przeciw „Solidarności” – pisał Komentator, czyli redaktor naczelny Tadeusz Mazowiecki zastanawiając się nad tym, czy zwycięży porozumienie, czy wręcz przeciwnie – władze będą starały się zastosować rozwiązania siłowe.
Z datą 11 grudnia 1981 roku ukazał się w półmilionowym nakładzie 37 numer „Tygodnika Solidarność”.
Foto: mat. arch.
W „Tygodniku” zapowiadano „W następnym 32-stronicowym numerze podwójnym ostatnim w tym roku, drukujemy książkę Krystyny Kersten „Historia polityczna Polski 1944-1956”. Nad tą publikacją od kilku tygodniu prowadzono negocjacje z cenzurą, dla której druk w półmilionowym nakładzie historii PRL, historii jakże odmiennej od oficjalnie podawanej, był wydarzeniem bezprecedensowym.
Kazimierz Dziewanowski opisywał przygotowania do Kongresu Kultury, który miał się odbyć w dniach 11-13 grudnia w Pałacu Kultury. „Wszystko wskazuje na to, że będzie to wydarzenie ważne i o charakterze, który można nazwać śmiało bezprecedensowym”.
Informacje
słane teleksem
W numerze zamieszczono tekst o tym co się działo na Wybrzeżu w grudniu 1970 roku. Opisywano również sytuację w kraju i to, co można było wyczytać z informacji nadsyłanych teleksami z całej Polski z komisji zakładowych. Przypomnę, że rok 1981 był przez wielu określany jako rewolucja teleksowa – to takie urządzenie, podobne do maszyny do pisania, którym można było wysyłać słowo pisane za pośrednictwem linii telefonicznych. A że w połowie lat 70. wprowadzono te urządzenia dość powszechnie (wielka akcja „telex w każdej gminie”), to komisje zakładowe NSZZ „Solidarność” w całej Polsce miały do nich dostęp i za pośrednictwem tychże teleksów słano informacje o tym, co się dzieje, jaka jest atmosfera, jakie są represje, a także – jak przemieszczane są oddziały wojska i milicji – wszem i wobec.
Przy ulicy Batorego 14 mieścił się baraczek, który zajmowała redakcja Tygodnika „Solidarność” przed wprowadzeniem stanu wojennego. Budynku już nie ma, ale jest kamień przypominający tamto miejsce i tamten czas.
Foto: Jarosław J. Szczepańsko
Reklama
Reklama
Jak
będzie można uciekać
Piszę dziś o tym dlatego, że ten numer 38. „Tygodnika Solidarność” ukazał się dopiero po ośmiu latach. Przed świętami w 1981 roku już się nie ukazał, bo w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 wprowadzono stan wojenny. Tysiące ludzi aresztowano – co nazywało się internowaniem, choć było zwykłym wsadzeniem do więzień i ośrodków zamkniętych. Zamknięto redakcje, gazety się nie ukazywały, a „Tygodnik Solidarność” zawieszono, po czym po roku zamknięto całkowicie. Ówczesna redakcja mieściła się w baraczku, którego już nie ma – przy ulicy Batorego 14. Wcześniej – kiedy jeszcze oglądaliśmy ten baraczek i mieliśmy do niego przenieść redakcję z pokoików przy Malczewskiego, komentowaliśmy miejsce zastanawiając się nad tym, jak będzie można uciekać do parku Pole Mokotowskie (bo już był), kiedy milicja przyjdzie rozbić redakcję.
Ludzie
listy piszą
Przyjść przyszła, ale dopiero tydzień po wprowadzeniu stanu wojennego. Widać, skoro Służba Bezpieczeństwa internowała kilkanaście osób z redakcji, kilkanaście ciągano na przesłuchania na pobliską Rakowiecką, to uznała, że nie ma się czym w redakcji interesować. A było…
„Tygodnik Solidarność”, jedyne takie pismo między Władywostokiem a Łabą (to określenie Kazimierza Dziewanowskiego) rozpoczął swoje istnienie drukiem 3 kwietnia 1981 roku. Miał bardzo rozbudowany dział listów – przez te osiem miesięcy funkcjonowania przyszło ich wedle naszych wyliczeń około dziesięciu tysięcy. Wiele z nich było omawianych, wiele drukowanych na ostatnich kolumnach, wiele było podstawą zaczynem do dziennikarskich materiałów. Te listy pisali ludzie, którzy również powierzali redakcji swoje skryte historie. Uznano więc, że trzeba je ewakuować z redakcji w pierwszej kolejności. Zajęli się tym ci, którzy nie byli internowani, aresztowani i nie ukrywali się w pierwszych tygodniach stanu wojennego.
Stan wojenny już trwał od tygodnia, gdy władze wkroczyły do redakcji Tygodnika „Solidarność”. NA zdjęciu skrzyżowanie ulic Sobieskiego i Chełmskiej
Foto: mat. pras.
„Jedyne co wpadło nam do głowy tego pierwszego dnia stanu wojennego to wyniesienie najważniejszych dokumentów. Z inicjatywy Wojtka Brojera wszystkie listy od czytelników (a było ich kilka tysięcy) przewiezione zostały do księży Jezuitów na Rakowieckiej (…). Ludzie pisali do Tygodnika o wszystkim – o przekrętach władzy, o swoim zdrowiu, prosili o pomoc w otrzymaniu mieszkania, telefonu, niedostępnego leku. Zwierzali się z nadziei, dzielili niepokojami. Były to listy bardzo prywatne i aż trudno uwierzyć, że ich adresatem była instytucja i anonimowi pracownicy działu listów. Listy te są niezaprzeczalnym dowodem na to jak wielkie oczekiwania wiązali Polacy z Solidarnością.” – pisała zmarła w 2007 roku Stanisława Domagalska.
Los tych listów był niestety tragiczny. Trafiły do podziemi kościoła św. Michała. Były tam schowane przez kilka lat do czasu, kiedy któryś strachliwy ksiądz ich nie „zabezpieczył” metodą najprostszą – metodą rzucenia ich do pieca. To była wielka strata – bo na pewno stałyby się ciekawym materiałem dla historyków.
Reklama
Reklama
Z redakcji udało się też przed przybyciem bezpieki wynieść wiele sprzętów – poginęły maszyny do pisania, wielki kserograf i wszystko, co mogło być pomocne w działalności wydawniczej, bo większość dziennikarzy „Tygodnika Solidarność” tego z 1981 roku pracowała w latach osiemdziesiątych w nielegalnej prasie podziemnej.