26.8°C
1015.1 hPa
Życie Warszawy

Biało-czerwony Angus grał w Warszawie nawet trumpowskim krawatem

Publikacja: 05.07.2025 11:00

Dostaliśmy wszystko, co było i jest specjalnością Angusa Younga (z prawej). Wtórował mu Brian Johnso

Dostaliśmy wszystko, co było i jest specjalnością Angusa Younga (z prawej). Wtórował mu Brian Johnson, który po odzyskaniu słuchu jest nie do zdarcia.

Foto: mat. pras.

AC/DC powróciło na PGE Narodowy po dekadzie przerwy, dając z siebie wszystko, choć Angus Young ma już 70 lat, zaś Brian Johnson nawet 77. Szkoda że dźwięk był jak zwykle na PGE Narodowym fatalny.

To nie przypadek, że mający do dyspozycji wiele gimnazjalnych garniturów z nieodłącznymi krótkimi spodenkami Angus Young wybrał w Warszawie 4 lipca ten w biało-czerwonym, a wręcz biało-amarantowym kolorze, w jakim utrzymane są barwy polskiej flagi.

To prawda – od poprzedniego koncertu w Polsce minęła dekada i liderowi AC/DC nie ubyło lat, co potwierdzała nieskrywana siwizna długich włosów, a jednak Angus przyjechał w lepszej fizycznej formie niż poprzednio. A może z większą determinacją niż w 2015 r. Jako sześćdziesięciolatek nie chciał może już udawać młodzieniaszka i zrezygnował w wielu przypadkach ze swoich słynnych ekstatycznych przebieżek z „kaczym krokiem” inspirowanych stylem Chucka Berry’ego, ale jakże zwielokrotnionym i przyspieszonym! Teraz zaś można było odnieść wrażenie, że powrócił na stadiony świata, by udowodnić sobie i wszystkim, że jeszcze może zagrać pełnowymiarowy, ponaddwugodzinny show. Fani, którzy widzieli zeszłoroczne występy potwierdzili, że warszawski koncert miał więcej energii niż choćby ten w Sewilli.

Angus Young i AC/DC dali w Warszawie świetny show

Dostaliśmy wszystko, co było i jest specjalnością Angusa: ekstatyczne solówki grane w biegu oraz z gitarą na biodrze, a także wyskoki z uniesionym Gibsonem w finale utworów. Wykonując każdego rock and rolla, Young przebierał nogami, nie mogąc ustać w miejscu, choć czas w miejscu nie stoi, dlatego widać było, zwłaszcza na telebimach i zbliżeniach twarzy, że Young gra z niejakim wysiłkiem. Nie było wątpliwości, że chce zrobić wszystko, by odrodzić się w swojej najwyższej formie i radości muzykowania, którą widzieliśmy momentami w postaci frywolnego uśmiechu satysfakcji, potwierdzającego „Yes, I Can”.

Wtórował mu Brian Johnson, który po odzyskaniu słuchu jest nie do zdarcia. Warszawski wieczór zaś muzycy rozpoczęli „If You Want Blood (You've Got It)”, po czym wizualizacje „Back in Black” pokryły się czernią. Grupa po raz pierwszy w Warszawie zagrała dwie kompozycje z najnowszej płyty „Power Up” – „Demon Fire” i „Shot in the Dark”, ale najważniejsze były klasyki – „Thunderstruck”, „Have a Drink on Me” i „Hells Bells” z nieodłącznym dzwonem ponad sceną.

Muzykom wiele radości przyniosło „Stiff Upper Lip”, choć nie był to najlepszy hit wieczoru. Z myślą o „Highway to Hell” Angus przywdział czerwone rogi i był już przygotowany na ekstremalne granie bez marynarki oraz czapki z własnym logo, tylko w białej koszuli i spodenkach.

Nie da się ukryć, że najwięcej serca włożył w kompozycje z pierwszego okresu działalności z Bonem Scottem, które stały się dla niego wehikułem czasu, powrotem do tych chwil, kiedy jako osiemnastolatek założył AC/DC w 1973 r. i wzbudzał sensację swoim gimnazjalnym wizerunkiem z nieodłącznym tornistrem na plecach. Teraz brykał, ale jako profesor. Być może dlatego nie ściągnął spodenek i nie pokazał „czterech liter”. Nie zagrał zresztą „The Jack”, podczas którego striptiz był rytuałem.

Świetnie zabrzmiało „Sin City”, zaś Young grał nawet krawatem, wcześniej nonszalancko zwisającym po trumpowsku aż po kolana. Młodzieńczą energię wykrzesały „Dirty Deeds Done Dirt Cheap”, „High Voltage”, „Riff Raff” i „Whole Lotta Rosie”, a tytułowa Rosie była tym razem projekcją 3D, a nie nadmuchiwaną lalką.

Porywający finał koncertu AC/DC w Warszawie

Głównym daniem Angusa było jednak „Let There Be Rock”. Można było odnieść wrażenie, że dla tej sztandarowej kompozycji zorganizowany jest koncert, a nawet tournée. Angus rozpoczął ją z zespołem, by w dłuższej finałowej części, być na scenie tylko sam z gitarą i swoimi solówkami, przykładając rękę do uszu i nasłuchując naszego aplauzu. Było co oklaskiwać: siedemdziesięcioletnie palce Angusa biegały po gryfie przez ponad dwadzieścia minut „Let There Be Rock” z prędkością światła. Gitarzysta dał się wynieść ponad scenę na okrągłej platformie, tam zaś osunął się na podłogę i okręcając wokół osi ciała odegrał swój hymn. Nie: nie padł z braku sił – gra na kolanach, a to również zobaczyliśmy – wymaga nie lada sprawności. Chwilę potem Angus podniósł się i wbiegł po schodach na podest głównej sceny, by udowodnić, że jest królem rock and rolla.

Na bis usłyszeliśmy „T.N.T.” i „For Those About to Rock (We Salute You)” z nieodłączną salwą armatnią. I tylko dźwięk był jak zwykle na PGE Narodowym fatalny. Szkoda, że czasami tylko widzieliśmy to, co Angus gra, nie mogąc wszystkiego usłyszeć. Fani chyba już się do tego przyzwyczaili, mówiąc „Polacy, nic się nie stało. Angus był najważniejszy”.